Nepotyzm, kolesiostwo, tworzenie lokalnych układów - to tylko część zarzutów pod adresem samorządu terytorialnego. Naprawdę jest tak źle?

 

prof. Jerzy Stępień: Niestety trochę tego jest. Można do tego dodać jeszcze rządzenie z więzienia, jak to miało miejsce w Gorzowie, czy w Starachowicach. To przykłady absolutnie oburzające. W ciągu najbliższych lat musimy się z tym jakoś uporać, wskazując przyczyny tego zła. Wydaje mi się, że one są już dość celnie zidentyfikowane. Chciałbym zwrócić uwagę na raport prof. Jerzego Hausnera, czy raport grupy Od-nowa. To nie jest tylko moja diagnoza, że w ostatnim czasie rady zostały zmarginalizowane, ich pozycja upadła. Kilka lat przed śmiercią prof. Michał Kulesza mówił, że już nie mamy samorządu, tylko mamy rady narodowe, które nic nie mogą.

 

Pod koniec lat 80. był pan jednym z twórców samorządu terytorialnego.

 

J.S.: Wtedy przyświecała mi myśl, że należy powrócić do rodziny cywilizacji Europy zachodniej. Ale widzę, że ciągle jednak jesteśmy między Wschodem a Zachodem i niektóre wschodnie metody bardzo nam się podobają. Chodzi między innymi o sposób sprawowania władzy, sposób zarządzania, czy raczej rządzenia. Przecież to nie przypadek, że na Wschodzie nie rozwinął się samorząd terytorialny, a jego najlepszą przestrzenią jest Europa zachodnia. Różnica polega na tym, że miasto zachodnie powstaje na prawie, a wschodnie – tak jak sobie życzy władca. Kiedy w 1989 roku przy Okrągłym Stole bardzo ostro spieraliśmy się ze stroną rządową, to przyświecały nam idee tworzenia samorządu jako wspólnoty lokalnej. Nasi adwersarze byli umocowani w PRL, a PRL był kwintesencją myślenia wschodniego, gdzie władza pochodzi z góry a obywatele nie mają na nią żadnego wpływu.

 

Ale w nowym ustroju doskonale odnaleźli się ludzie, którzy rządzili w PRL. Wiele jest przypadków, gdzie byli naczelnicy już w wolnej Polsce byli wybierani przed radę, by później wygrywać kolejne wybory bezpośrednie i rządzić nieprzerwanie od kilkunastu lat.

 

J.S.: Tak jest szczególnie w małych miejscowościach, gdzie tworzy się pewien układ personalny ludzi, którzy bezpośrednio są z tą władzą powiązani. Choćby przez to, że pracują w urzędzie gminnym lub w różnych spółkach komunalnych lub też są przedsiębiorcami, jakoś powiązanymi w daną władzą. I ta grupa nie chce, by się władza zmieniła. Są takie badania przeprowadzone na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim, z których wynika, że w gminach od 5 do 6 tysięcy mieszkańców, ludzi bezpośrednio związanych z wójtem jest około 10 procent, jeśli do tego dodamy rodziny, to już mamy 20 procent. Jeśli do głosowania uprawnionych jest 2/3 mieszkańców, a frekwencja wyborcza wynosi nie więcej niż 50 procent, to widać, że ta grupa związana z władzą wystarczy, by wygrywać kolejne wybory – bo to jej zależy by wójt się nie zmienił.

Bezpośrednie wybory na burmistrzów, prezydentów miast i wójtów wzmocniły wschodni model zarządzania. W dużych miastach doszło zaś do wzmocnienia wpływów partyjnych. Można wygrać wybory, tylko wtedy kiedy ma się poparcie dużej partii.

W naszym modelu wójt miał być powoływany przez radę, być jej przewodniczącym a jednostką wykonawczą miał być dyrektor miasta, sekretarz gminy powoływani w konkursie. Niestety, Sejm kontraktowy nam to uniemożliwił, na dodatek wójt stał się wtedy szefem urzędu, a jak został wprowadzony mechanizm bezpośrednich wyborów, to stał się już politykiem niezależnym od rady, a jednocześnie jest szefem urzędu. To połącznie w jednym ręku polityki i administracji tworzy bardzo silną władzę.

 

Bezpośrednie wybory osłabiły samorząd?

 

J.S.: To był błąd. Te wybory osłabiły wspólnotowość. Do tego pozwolono, by w wyborach mogły kandydować osoby, które nie mieszkają w danej miejscowości.

 

Ale partie polityczne mówią, że dopiero teraz ludzie mogą sami decydować i wskazywać, kto powinien u nich rządzić.

 

J.S.: Ta zasada uderza w ideę samorządności u samej podstawy. Bo taka osoba nie jest członkiem wspólnoty. Może być partyjnym spadochroniarzem, który nie ma nic wspólnego z daną miejscowością.

 

Jest jakakolwiek szansa na to, by jednak powrócić do tej idei sprzed 25 lat?

 

J.S.: Mam nadzieję. Daleko odeszliśmy od pierwotnych założeń tej reformy, która w 1990 r. ruszyła Polskę. Najwyższy czas, aby do powrócić do korzeni. Myślę, że po wyborach parlamentarnych należałoby dokonać pogłębionej analizy, trzeba pokazać pozytywy i negatywy samorządu. Pokazać szanse i zagrożenia. Osiągnąć ogólnonarodowy konsens i konsekwentnie wprowadzać wszystkie te instytucje, które przywrócą nam zachodnią twarz samorządu terytorialnego.

 

A może Polacy tego nie chcą, skoro akceptują taki stan rzeczy?

 

J.S.: Nie ulega wątpliwości, że jest w nas sporo jeszcze tej mentalności postpeerelowskiej, tego homo-sovieticus. Nie udało nam się uchronić samorządu przed powrotem ludzi o mentalności kacyków i stworzyliśmy warunki, by dobrze odnaleźli się w samorządzie.

 

Dość brutalna ta diagnoza, jaką pan przedstawia.

 

J.S.: Trzeba poprawić relacje między radą a burmistrzem, prezydentem, czy wójtem. Powinien też zmienić się nadzór nad samorządem. Kontrola samorządu jest bardzo słaba.

 

Myśli pan, że politycy będą gotowi, by się za to zabrać? Tym bardziej, że część zmian musi oznaczać, że stracą wpływy w terenie.

 

J.S.: Dlatego ten impuls musi przyjść z zewnątrz. Muszą powstać jakieś think-tanki, jest forum Od-Nowa, fundacja prof. Hausnera, silne ośrodki akademickie, Uniwersytet Poznański, Uczelnia Łazarskiego, Uniwersytet Śląski, czy Fundacja Rozwoju Demokracji Lokalnej. Po prostu środowiska naukowe, eksperckie muszą dokonać analizy. Myślę, że parlamentarzyści będą gotowi kupić dobre pomysły z zewnątrz.

(PAP)